Ten rozdział jest niedokończony! Wrzucam go, bo wiem, jak długo już czekacie na nowości, a wiadomo - Święta, Sylwester, miliony obowiązków, więc oczywiście znowu musiałam się z tym nie wyrobić, ale nie chcę Was dłużej trzymać tak bez znaku życia, więc wrzucam ile mam. Reszta niebawem ;)
Buziaki,
M. x
****************************************
Po śniadaniu poszłam w końcu odpocząć. Chciałam zdrzemnąć się choć na godzinę, bo niewyspanie dawało mi się we znaki. Ale to była bardzo utopijna wizja. Leżałam na łóżku i wpatrywałam się w wirujące za oknem płatki śniegu. Mimo zmęczenia nie potrafiłam zasnąć. Za dużo rzeczy wydarzyło się w zbyt krótkim czasie. Mój umysł zajęty był ciągłym analizowaniem wszystkich zdarzeń, rozmów, poszczególnych słów, wciąż na nowo i na nowo, jak odtwarzanie zapętlonej na Winampie piosenki. Rozmowa z Małym Księciem pozwoliła mi oderwać się od uporczywie powracających w mojej głowie słów Louisa, za to teraz myślałam tylko i wyłącznie o Cassie i Samie. Głównie o Samie. Nigdy nie był zbyt mocno związany z rodziną. Czasem wydawało mi się nawet, że tak naprawdę nie dbał o swoich adopcyjnych rodziców i nie okazywał im dostatecznej wdzięczności za wszystko, co przez całe życie dla niego robili. Jak czas pokazał, o mnie też tak naprawdę nie dbał i zostawił mnie wtedy, gdy go najbardziej potrzebowałam. Dlaczego to zrobił? A co jeśli Cassie maczała w tym palce?
Nagle wszystko na nowo zaczęło układać mi się w głowie w harmonijną całość. Tak, jakbym wcześniej próbowała złożyć puzzle, jednak zgubiła kilka elementów, a te, które miałam, połączyła w zły sposób. Natychmiastowo wyszłam z pokoju.
– Harry! – zawołałam.
Chłopak stanął tuż przede mną i przeczesał palcami swoje loki. Nie wyglądał na zaskoczonego tym, że wciąż nie śpię i nagle go wołam.
– Myślę, że to Sam i Cassie podpalili mój dom – wypaliłam, darując sobie jakiekolwiek wstępy.
– Dooobrze… – odpowiedział niepewnie Książę. – Usiądźmy – dodał, bo najwidoczniej widział, że szykuje się dłuższa rozmowa.
Usiedliśmy na kanapie. Harry pomachał ręką, sugerując, żebym kontynuowała.
– To, że Sam mnie odrzucił, kiedy zostałam kompletnie bez niczego i nikogo, jest wystarczającym dowodem, że tak naprawdę nigdy mu na mnie nie zależało. Na rodzicach też. Cassie już wtedy zaczęła mnie nienawidzić, bo była zazdrosna o… – Urwałam na chwilę, zastanawiając się nad słowami, które w żaden sposób nie zdradzałyby prawdziwego charakteru mojej relacji z przyrodnim bratem. – …o mój dobry kontakt z Samem. Była w nim cholernie zakochana. Miała motyw. Wystarczyło się mnie pozbyć i nikt by już jej nie zawadzał w podbijaniu jego serca. Nie wiem, czy on kiedykolwiek odwzajemnił to uczucie, ale bez względu na to, byłam dla niego przeszkodą. Rodziców miał gdzieś, ale to mnie lepiej traktowali. Podobno często tak się zdarza, że młodsze dziecko ma szczególne profity, tym bardziej, jeśli to dziewczyna, a do tego jeszcze dochodził fakt, że tylko ja byłam ich biologicznym potomkiem. Mógł się zemścić. Na mnie i na nich. A do tego zgarnąć niemałą sumkę z odszkodowania i żyć jak pączek w maśle pijąc i ćpając razem z Cassie. Zobacz, ktoś podpalił nawet tę starą ruderę, do której tu przyjechałam. Kto byłby na tyle zdesperowany, żeby przyjeżdżać tu przez pół Anglii i podpalać kilka ledwo stojących desek, gdyby nie chodziło o mnie? Przede wszystkim nikt nie znałby mojego adresu zamieszkania, a to Cassie napisała do mnie list. Niedługi czas po tym pożarze stanęła razem z Samem w progu tego mieszkania. Istnieją takie przypadki? – zapytałam retorycznie na koniec.
– Mówiłaś o tym policji? – zapytał nieco wstrząśnięty tymi rewelacjami.
– Nie – odpowiedziałam i od razu zaczęłam zastanawiać się, jak się z tego wytłumaczyć. Nie powiedziałam o tym policji, bo wiedziałam, że rozmowa ze śledczymi to nie to samo, co zwierzanie się kumplowi. Na pewno wyszedłby na jaw mój romans z Samem, a o tym nie chciałam nawet myśleć. Tylko jak wytłumaczyć to Małemu Księciu?
– Czemu? – Jak się spodziewałam, padło oczywiste w tym miejscu pytanie.
– Dopiero teraz połączyłam fakty. – Zrobiłam z siebie totalną idiotkę, ale nie miałam wyboru.
– Zrób to. Jak najszybciej. – Był bardzo poważny. – A teraz prześpij się, bo nie wyglądasz najlepiej – dorzucił z troską i wyszedł z pokoju.
***
Nie zamierzałam puścić Zaynowi płazem jego długiego jęzora, ale w końcu miałam spędzić u niego Wigilię. Nie chciałam siać zamieszania i rozdmuchiwać afery w Święta, dlatego schowałam złość do kieszeni i reprymendę odłożyłam na później. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mówią.
Zayn mieszkał w domu jednorodzinnym na obrzeżach Londynu. Nie była to willa, ale też nie jakaś wiejska rudera – z zewnątrz białe malowanie, niewielki ogródek ze skalnikiem i oczkiem wodnym, dookoła biegający, mały włochaty kundelek, podwórko jak każde podwórko, dom jak dom, nic szczególnego. Jednak wnętrze miało w sobie już coś wyjątkowego, a dokładniej orientalnego. Żywa kolorystyka dywanów i tapet; niemal każda rzecz miała zdecydowany odcień, jednak wszystko to w ogólnym oglądzie nie raziło w oczy i nie tworzyło efektu jarmarku, a raczej układało się w radosną, przyjemną dla oka kompozycję. Pierwszy raz w życiu widziałam wiszące na ścianach arrasy. Przedstawiały głównie motywy roślinne i zwierzęce, ale jeden, najokazalszy i umiejscowiony na ścianie w salonie, ukazywał arabski pałac ze złotymi kopułkami. A może to był meczet? Znawca kultury Wschodu ze mnie żaden, ale tkanina zrobiła na mnie duże, estetyczne wrażenie.
Ojciec Zayna pracował w swoim ojczystym Egipcie. Nie zdołał przyjechać do domu na Święta, więc przywitała mnie jedynie matka Zayna, Christina i jego dwie siostry – Amira i Jasmina. Zdziwiły mnie te arabskie imiona w zestawieniu z brytyjskimi, co nie uszło uwadze Zayna. Wytłumaczył mi, że jego rodzice zawarli sprawiedliwy pakt – matka miała wybierać angielskie imiona dla synów, ojciec arabskie dla córek. Dla odmiany synowie mieli przejąć wiarę ojca, córki chrześcijaństwo. W teorii brzmi całkiem sensownie, ale w praktyce, widząc jedną rodzinę, w której kobiety wyglądające jak arabskie księżniczki z orientalnymi imionami wierzą w Chrystusa i mają matkę Christinę, a Zayn pada twarzą we wschodnim kierunku, ciężko było nie odnieść wrażenia, że to istny dom wariatów. Na szczęście bardzo szybko zorientowałam się, że nikt z nich nie jest zbyt pobożny i nie przywiązuje większej wagi do obrządków religijnych, a samo wyznanie stanowi tak naprawdę jedynie formalność.
Czułam się bardzo dziwnie. Z jednej strony widok żywej, ogromnej, pachnącej lasem choinki przystrojonej w złoto-czerwone ozdoby sprawił mi dużą radość, jakbym była małym dzieckiem. Kolorowe drzewko budziło we mnie jakieś ciepłe, przyjemne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy Boże Narodzenie było dla mnie czymś magicznym i cudownym. W mojej głowie bardzo mocno utkwiły obrazy z czasów przedszkola, kiedy co roku w okresie świąt mama własnoręcznie robiła ze świerku, małych bombek i innych kolorowych ozdóbek świąteczne stroiki i wieszała je na drzwiach i oknach, a tata zawsze zdejmował skądś najładniejszą jego zdaniem kompozycję, kładł ją na stole i dodawał adwentowe świecie. Choinka w domu Zayna przywołała wszystkie te wspomnienia. Szczerze wzruszyłam się, jednak po chwili pozytywne emocje ustąpiły miejsca przygnębiającemu smutkowi. To było bardzo miłe ze strony tych kobiet, że krzątały się po kuchni i przygotowywały uroczystą kolację tak naprawdę ze względu na mnie, jednak wiedziałam, że tutaj nikt nie będzie śpiewał kolęd, dzielił się opłatkiem, obdarowywał prezentami, a w nocy szykował się na uroczystą pasterkę. Doceniałam ich starania i niezwykłą życzliwość, jednak jak mogłam być szczęśliwa, gdy spędzałam swoje pierwsze święta bez rodziny, wśród zupełnie obcych ludzi, a ci, którzy zawsze w tym czasie cieszyli się razem ze mną i dzielili miłością i radością, odeszli tam, skąd nigdy nie wrócą?